wtorek, 29 grudnia 2015

Poświąteczna ociężałość.



Jak zwykle podczas samochodowej podróży syn snuł opowieść. 
Tym razem o języku migowym i alfabecie Braille'a. W pewnym momencie zapytał mnie podchwytliwie kto – ślepi czy głusi – posługuje się „tymi wypukłymi kropeczkami”. Bardzo chciałam wykazać się, stanąć na wysokości zadania i odpowiedzieć mu, zgodnie z prawdą, że ślepi, używając jednak bardziej poprawnego politycznie określenia. Niestety nie udało mi się. Obciążona litrami barszczu, kilogramami karpia i śledzia, otumaniona makiem zapomniałam (!!!) jak inaczej, ładniej, elegancko i przyjemniej mówi się na osoby niewidzące…
Co więcej – zastanawiałam się nad tym dłuższy czas. Dokładnie dobę.
Przyszło mi nawet na myśl, że szukane przeze mnie określenie to… „niewidoczny”… Prawie mnie to zabiło. Śmiałam się do tzw. rozpuku (czymkolwiek ten rozpuk jest). Niestety. Mój przeciążony umysł nie dał rady sam. Wyartykułowałam zapytanie w stronę kolegi małżonka i w tej samej nanosekundzie, kiedy to, oczywiście, kolega małżonek już zdążył zareagować kpiną i szyderą, odpowiednia szufladka w mojej głowie się otworzyła i bach - poznałam odpowiedź.
NIEWIDOMY.
Podsumowując: świąteczne nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu odciska się piętnem na żwawości umysłowej. Przynajmniej u mnie.

środa, 23 grudnia 2015

Historia lubi się powtarzać.

Odkąd jestem głową rodziny, żoną, matką, gospodynią, odkąd Święta Bożego Narodzenia częściowo odbywają się w naszym domu, odtąd właśnie zawsze, co roku, powtarzam sobie, że jestem PONAD TO. Ponad świąteczną gorączkę, świąteczne sprzątanie, świąteczne gotowanie, świąteczny szał zakupowy. I kiedy to już uda mi się prawie w 100% przekonać samą siebie, że tak właśnie jest (w okolicach 18 grudnia) nagle - pstryk! 
Budzę się np. tego 19 grudnia i nagle widzę wszystkie paluchy odbite przez moje pociechy na szybach, widzę te same paluchy (plus trochę dorosłych) na meblach kuchennych, widzę, oj jak dokładnie widzę, kurze na parapetach, lekko przydymione kurzem lampy, sfatygowane kocyki do okrywania nóżek zimową porą itd. Co więcej okazuje się, że wzrok wyostrzył mi się tak, że nawet, niesprzątany długo, tył telewizora zdaje się razić niczym najsilniejsza żarówka. 
Ale to jest nic. 
Mój stan pogarsza się na tyle, że nie tylko to widzę, ale również zaczynam to sprzątać. Równolegle ze sprzątaniem zaczynam stać w kolejkach po zakupy spożywcze, zamawiać prezenty u Gwiazdora (Allegro i inne internetowe stwory), ustawiać ozdoby świąteczne po wysprzątanych kątach. Ba, ci co mnie znają, to wiedzą, że zdarza mi się też przebierać raz już ubraną choinkę! I to nucąc pod noskiem świąteczne "Last Christmas" boskiego Georga Michael'a.
Nie da się ukryć - staję się świąteczną bestią! I jak już skończę, przeminie Wigilia i kolejne dni Świąt, to siadam w spokoju i myślę sobie, że to było ostatni raz! Więcej nie dam się już wrobić w tę harówkę. Będę PONAD TO. W przyszłym roku...

Życzę Wam wszystkiego dobrego na Święta - spokoju, radości, fajnych chwil w rodzinnym gronie oraz mnóstwa trafionych w dyszkę prezentów! Niech moc Świąt będzie z Wami :)




poniedziałek, 14 grudnia 2015

MBP



Wszyscy ciężko pracujący obywatele naszego pięknego kraju, czy to w swoich ulubionych fabrykach, na uregulowanych umowami o pracę etatach, czy to prowadzący własne firmy, czy też zatrudnieni w innej formie, mają przynajmniej raz w miesiącu wielkie święto – Matki Boskiej Pieniężnej.
Mam i ja!

I ja się bardzo cieszę z tego święta. Przepadam za nim. I – zgodnie z kobiecą naturą – muszę i chcę podzielić się tymi zarobionymi pieniędzmi z polską gospodarką. Czuję wręcz wewnętrzny przymus, aby część (czasem mniejszą, czasem większą) wpuścić z powrotem do obrotu gospodarczego.
Tak było i tym razem. Skasowałam i zew przygody poczułam. 

Najpierw pomogłam Gwiazdorowi wybrać najbardziej odpowiedni prezent dla mnie. Pomogłam wybrać, pomogłam zamówić, pomogłam zapłacić i zapewne, jak znam życie, pomogę odebrać z paczkomatu, zapakować i wręczyć. Pewne i pocieszające jest to, że prezent będzie w 100% trafiony (dlatego się nie skarżę).
Potem pomyślałam, że prezent to prezent i w sumie nie liczy się, jako pełnoprawne upłynnianie zarobionej kwoty.
Zatem postanowiłam, w ramach uczczenia święta oraz w ramach rekompensaty za kosmetyczne zabiegi chirurgiczne o wysokim poziomie smrodliwości, wjechać do tzw. galerii handlowej i poratować w końcu gospodarkę klasycznym, normalnym szopingiem.
Jak wymyśliłam, tak uczyniłam. I co? I dupa blada.
Pełne półki ciuchów, toreb, butów i innego dobra. Ceny atrakcyjne niczym Pamela Anderson w „Słonecznym patrolu”. Panie ekspedientki z nadzieją w oczach drepczące klientom po piętach. A ja łażę w prawo, w lewo. Macam, oglądam, przymierzam. I nic. NIC MI SIĘ NIE PODOBA.
Znacie to uczucie bezradności? Bezsilności? Zagubienia? Staliście kiedyś na środku galerii handlowej tacy bezbronni i zdezorientowani? Jak to? Mam nic nie kupić? Zupełnie nic? Null? Zero? Nieodhaczony szoping?
O nie. Trzeba w takiej sytuacji wziąć się za siebie. Otrząsnąć z tego przygniatającego poczucia beznadziejności, wziąć głęboki oddech, poprawić włos i ostatni raz, dziarskim krokiem, zrobić rundkę po sklepach! Na pewno coś się znajdzie! Ja znalazłam. Co prawda wszystko na wiosnę, ale grunt, że zadanie wykonane ;)  

PS. Zdjęcie ze strony sklepu Mosquito.

środa, 9 grudnia 2015

Loch.



- Mamo, mogę dostać złotówkę do szkoły?
- Na co, synu?
- Na andruty.
- Przecież sklepik jest nieczynny.
- Jak to, mamo! Przecież tam w lochu jest czynny!!!

Chwila konsternacji.
Czyżby nielegalny handel śmiercionośnymi drożdżówkami i innymi tego typu obrzydlistwami zszedł w szkole do podziemia? Czy nasze maleńkie, wychuchane dzieci muszą od zerówki uczyć się kombinowania i przemykać pod ścianami piwnic w celu nabycia odrobiny pyszności? Czyżby dyrekcja szkoły okazała się tak lekkomyślna, żeby uprawiać potajemny obrót andrutem prosto ze szkolnej piwnicy? Żeby nie napisać wprost – z lochu?

- W lochu? W jakim lochu, synu?
- No, mamoooo… (w tym miejscu wywalił gałami na znak, że stara matka, jak zwykle, nie nadąża). W lochu. Tam, gdzie się wchodzi do szkoły, gdzie czekamy na panią.
- W holu, synu, w holu…

sobota, 5 grudnia 2015

Leśna wariatka czyli retrospekcji part. 2




Sobota imieniny kota. Mam do zrobienia dużo, ale udaję, że nic. Sobota służy przecież do relaksu… Myślę „relaks” - widzę (oczyma wyobraźni) las, świeże powietrze, ciszę i spokój…
Mieszkam przy lesie. Blisko. Praktycznie wychodzę z domu i jestem w lesie. Lubię to, bo ten las to coś, co sprawia, że ruszam cztery litery z kanapy. Biegam, chodzę, jestem wyprowadzana na spacery przez psa. Ileż ciekawych przygód już mnie w tym lesie spotkało! Ha! Zapraszam na kolejną porcję retrospekcji.


Biegnę sobie dziś po lesie, słuchając (wg wskazówek Romana) po angielsku, relaksując się i przekonując swoje body, że dzięki temu bieganiu poradzi sobie ono z czającą się wewnątrz zarazą. Po trzecim kilometrze czuję jakby odrobinę rozluźnienia w dolnych częściach tego body. Rzucam okiem w dół i co ja paczę?!? Spodnie odrobinę zrolowane przy kostkach, w kolanach też jakby więcej luzu, że nie wspomnę o kroku, który zwisa z pełnym luzem. Pierwsza myśl - schudłam! Już układam w myślach post aktywizujący, wspierający, dzielący się własnym sukcesem. Już zapraszam do znajomych Ewę Chodakowską! Podciągam spodnie i biegnę dalej! A co! Niech moje body chudnie mocniej! więcej! bardziej! Co prawda moja ostatnia dieta nie wskazuje na to, żebym schudnąć miała. Aktywność fizyczna w ostatnim czasie też wołała o pomstę do nieba. Coś mi przestaje pasować. Ale biegnę. Oprócz spodni podciągam w zamyśleniu nosem. Angielski wątek już dawno zgubiłam. Patrzę na te zrolowane nogawki i już wiem. Cuda się nie zdarzają. Za poluźnienie sytuacji od pasa w dół odpowiada nie spadek wagi, a rozwiązany sznureczek ściągający.

Wtorek. 6 stycznia. Zimowy, słoneczny dzień. Myślisz: zabiorę psa na spacer do lasu. Jak myślisz, tak robisz. Pisałam kiedyś, że jakakolwiek aktywność fizyczna w lesie, kiedy słońce zachodzi, jest straaaaaaszna. Okazuje się, że jak się dodatkowo ma słaby pęcherz, to potrafi zrobić się jeszcze straaaaaaszniej. Zatem zabierasz swojego pupila na spacer. Na początku luzik - idziecie, kontemplujecie piękno otaczającej was przyrody, tudzież zatrzymujecie się na sik pod każdym krzaczkiem (pies, nie wy). I nagle postanawiacie poznać nie odkryte dotąd ścieżki i okolice. Myślicie sobie: phi tam, mam GPSa, mieszkam tu, jakoś trafię. I skręcacie w nieznaną ścieżkę. Po jakichś 500 metrach pies zaczyna dziwnie spokojnie iść prawie przy nodze. Już nie obsikuje i nie wącha każdej gałązki. Za to co 20 metrów zatrzymuje się, nastawia uszy, rozgląda dookoła, patrzy z niepokojem na Ciebie. Na wszelki wypadek twój wzrok nie podąża za wzrokiem psa. Przecież czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale. Każde takie zatrzymanie powoduje u ciebie migotanie przedsionków. Przyspieszasz kroku. Nagle pies się jeży i spod większego krzaka wypłasza ptaka. Migotanie przedsionków zamienia się w stan przedzawałowy. Do tego cierpnie ci skóra. Nie wiesz czy to twój osobisty zanik lordozy szyjnej czy twoja wyobraźnia. Zaciskasz zęby i idziesz dalej. Zaczynasz sobie wyrzucać wszystkie sensacyjne książki, jakie przeczytałaś, wszystkie horrory i thillery razem wzięte, które obejrzałaś... No ale idziesz. I oto w najmniej spodziewanym momencie "zza rogu" wypada na ciebie rowerzysta. Nie żeby cię potrącił lub przejechał, ale wypadł tak ... straaaaaasznie. Pod nosem go pouczasz, że mógłby głośniej jechać. W końcu sam w lesie nie jest. Dostrzegasz na drzewach budki lęgowe. Humor ci się poprawia. Wszak skoro są budki, to ktoś je sprawdza. Oznacza to, że w razie czego twoje zwłoki zostaną odnalezione raczej wcześniej niż później! To pozytywna wiadomość! w pewnym momencie czujesz, że coś zaczyna ci się nie zgadzać. Pies, który do tej pory szedł grzecznie prawie przy nodze znów obsikuje krzaczki!!! Myślisz: jesteśmy uratowani! on czuje znajome kąty! Rozglądasz się. Faktycznie okolica jakby znajoma. Latem wygląda co prawda zupełnie inaczej, ale na 70% to miejsce, w którym już byłaś z psem na spacerze! Czujesz jak spływa na ciebie spokój. Gdybyś była psem, to z pewnością obsikałabyś z radości krzaczek. Albo kilka. No, ale nie jesteś. Dzielnie zmierzasz do domu, myśląc sobie, że jednak ten twój slaby pęcherz nie jest wcale taki słaby. A to też pozytywna wiadomość.

wtorek, 1 grudnia 2015

Ranne pantofle.

Nie wiem jak u Was, ale u nas poranki są ciężkie.
Budzik dzwoni w nocy. Zawsze. Wstajemy po piętnastejstej drzemce. Zwykle jest już wtedy za późno na spokojne pobudki, przeciąganie się i poranne, słodkie „dzień dobry”. Dodatkowo żeńska połowa rodziny jest w typie „kiedyranowstajęniepodchodźdomniebezkija”. Nieodpowiednio dobrane słowo, spojrzenie o zbyt niskiej temperaturze, nagły, nieprzemyślany gest i wojna gotowa.

Dziś dzień jak co dzień.
Dzieci wyszarpane z łóżek, poganiane przez zaciśnięte zęby, nakarmione (dzięki ci losie za szybkie śniadania w postaci płatków na mleku) i w pośpiechu odstawione do placówki oświatowej. Zdążyły, oczywiście, rzutem na taśmę…
W ciszy siadamy do śniadania.
Chwilę wcześniej okazało się, że olaboga! masła nie ma! jak żyć?
Oczywiście to ja byłam na zakupach i to ja tego masła nie kupiłam.
Siedzę nad śniadaniem, wkurwiona, jak co rano i jednocześnie lekko zaniepokojona niskim poziomem lecytyny w organizmie, który powoduje, że zapominam o maśle.
Rozpaczliwie próbuję się jakoś ratować:

Ja: Ale musztardę i keczup kupiłam.
On: Odtrąbmy zatem sukces…

czwartek, 26 listopada 2015

Dobry fachowiec to skarb.





Macie wśród swoich najfajniejszych i najbardziej ukochanych książek taką, przy której nie możecie się opanować i podśmiechujecie się pod nosem, niekontrolowanie parskacie śmiechem, czy nawet od czasu do czasu rykniecie sobie pełną gębą ze śmiechu? Macie?
To polećcie mi tu. Proszę ładnie.



Przy okazji puszczenia w ruch machiny zwanej blogiem przypomniałam sobie, że ja też mam taką właśnie książkę.

Kiedyś na popularnym portalu społecznościowym krążył taki łańcuszek, w którym wymieniało się 10 książek dla nas najważniejszych.

Przyznaję – nie pamiętam wszystkich pozycji, które tam wymieniłam. Ale pewna jestem, że tej książki tam nie ma, choć myślę, że miała na mnie duży wpływ. 
To niepozorna, i nie wiem czy szerzej znana mojemu pokoleniu, dwuczęściowa pozycja o tytule „Dialogi na cztery nogi” i „Fachowcy” Stefana Friedmana i Jonasza Kofty. Na mojej półce stoi egzemplarz wydany w 1978 roku, czyli mój równolatek. Stoi to szumnie powiedziane. Jest podtrzymywany przez inne książki, bo sam by, z pewnością, nie ustał. Widać po tej książce, jak bardzo była eksploatowana…

Pamiętam, że jako dzieciak, zaczytywałam się w „Fachowcach” porykując od czasu do czasu gromkim śmiechem. Książka zresztą przechodziła z rąk do rąk w naszej rodzinie i solidarnie porykiwaliśmy z niej wszyscy. Majster i docent, czyli tytułowi fachowcy, byli mi jak rodzina. Ich dialogowe teksty weszły do użytku pomiędzy członkami naszej rodziny (każde użycie takiego tekstu kończyło się oczywiście radosnym porykiwaniem).

Kiedy wcześniej na Facebooku, a teraz w blogu, zaczęłam cytować nasze domowo-rodzinne dialogi, to naturalną siłą rzeczy otworzyła mi się w pamięci jakaś klapka i przypomniałam sobie o tamtych „Dialogach…”. Pomyślałam, że zdejmę tę książkę z półki i ją przeczytam jeszcze raz. Trochę się boję po latach przerwy, jak to będzie? Czy majster z docentem mają jeszcze swój urok? Czy ryknę choć raz podczas lektury? No boję się, boję, bo wszystko dookoła się zmienia.


To co? Czekam na Wasze propozycje książek z dużą dawką humoru!



niedziela, 22 listopada 2015

Grunt to motywacja.


Bieganie – temat rzeka. Jak zyliardy ludzi na świecie i mnie wciągnął ten sport. Kilka lat temu zaczęłam. Początki oczywiście były trudne. Potem było przyjemniej i bardzo regularnie. A potem nastąpił okres zniechęcenia, który był o tyle przyjemny, że charakteryzował się głównie spędzaniem czasu na tarasie w miłym towarzystwie sąsiadów, dzieci i różnego rodzaju napojów. Regularność gdzieś się zapodziała… Aż do wczoraj.
Wczoraj albowiem, podczas wieczornych przytulasków-wygibasków z dzieckiem płci męskiej, dostałam prosto między oczy. Z grubej rury. Bez tzw. pardonu.
Syn, którego ponad 6 lat temu urodziłam dość szybko, aczkolwiek nie bez bólu, o którego dbam, jak o największy skarb, któremu zapewniam najlepsze jedzonko, najnowsze zabawki, a kiedy trzeba, to nawet gram w Lego The Movie na PS3… otóż ten oto Syn podczas gilgotów wrzasnął do mnie tak głośno, że nie mogłam udać, że nie słyszę: ALE MASZ GRUBY BRZUSZEK, MAMO!!!!!

Coś musi być w tym instynkcie i miłości macierzyńskiej, bo Syn przeżył tę akcję.

A ja obiecałam sobie, że wracam do regularnego biegania i dziś już mam trening za sobą.

czwartek, 19 listopada 2015

Prawie jak ghostwriter.




Robię zakupy spożywcze. Zabrakło mi ziemniaków, więc się wybrałam.
Chodzę, zapełniam koszyk i zadaję sobie pytanie: czy mam w domu zapas buraków, za którymi przepada Córka?  No nie wiem. Nie pamiętam. Zamiast załadować te przeklęte buraki do koszyka, to ja intensywnie zastanawiam się, jak tu się dowiedzieć, czy one w domu są.
I oczywiście wpadam na świetny pomysł.
Piszę do męża. Mogłabym zadzwonić, ale się obawiam, że panie ze sklepu urządziłyby sobie ze mnie podśmiechujki.

Ja: Buraki som? (pisownia oryginalna i celowa ;) )
On: W jakim sensie? W domu?
Ja (postanowiłam nie gadać z nim o burakach, skoro nie rozumie prostych pytań): A chleb? Kupić?
On: Kupić. A ty już z domu wyszłaś, że mi się pytasz?
Ja: Pisałam, że idę do sklepu.
On. No, ale poszłaś i nie sprawdziłaś przed wyjściem, czy to czego potrzebujesz jest w domu?
Tu wstawił umierającego ze śmiechu pieska…
Ja: Hahaha, no nie sprawdziłam.
On: Kwiczę na maxa! Wpisz se to na bloga!!!

To wpisałam.

wtorek, 17 listopada 2015

Retrospekcje.

Żebyś, drogi Czytelniku, miał jasny obraz z kim masz do czynienia...


Mąż: W niedzielę mamy rocznicę ślubu.
Żona: Którą? Dwunastą?
Mąż: Mhm.
Żona: To jak to uczcimy?
Mąż: Schabowymi.
Żona umarła ze śmiechu.


Siódma rano. Cisza. Nie odzywamy się do siebie z nadzieją, że dzięki temu złapiemy jeszcze trochę snu. I nagle syn pyta: mamo, dlaczego w spodniach jest ciemno?
Trudne pytanie. Jak na siódmą.


Biegnę sobie dziś po lesie, słuchając (wg wskazówek Romana) po angielsku, relaksując się i przekonując swoje body, że dzięki temu bieganiu poradzi sobie ono z czającą się wewnątrz zarazą. Po trzecim kilometrze czuję jakby odrobinę rozluźnienia w dolnych częściach tego body. Rzucam okiem w dół i co ja paczę?!? Spodnie odrobinę zrolowane przy kostkach, w kolanach też jakby więcej luzu, że nie wspomnę o kroku, który zwisa z pełnym luzem. Pierwsza myśl - schudłam! Już układam w myślach post aktywizujący, wspierający, dzielący się własnym sukcesem. Już zapraszam do znajomych Ewę Chodakowską! Podciągam spodnie i biegnę dalej! A co! Niech moje body chudnie mocniej! więcej! bardziej! Co prawda moja ostatnia dieta nie wskazuje na to, żebym schudnąć miała. Aktywność fizyczna w ostatnim czasie też wołała o pomstę do nieba. Coś mi przestaje pasować. Ale biegnę. Oprócz spodni podciągam w zamyśleniu nosem. Angielski wątek już dawno zgubiłam. Patrzę na te zrolowane nogawki i już wiem. Cuda się nie zdarzają.
Za poluźnienie sytuacji od pasa w dół odpowiada nie spadek wagi, a rozwiązany sznureczek ściągający.


I kiedy to już wycałowałam, wymiętosiłam i wywąchałam te dwa cudne, różowe policzki, przyszła kolej na Syna. Przytula się, dotyka mojego policzka i rzecze słodkim głosem: "Też masz fajne policzki, wiesz? Takie KLOPSY..." 


Październik. Dla niewtajemniczonych w kościele katolickim to miesiąc różańcowy. Córka konsekwentnie zamierza przyjąć w maju Komunię, zatem towarzyszę jej w nabożeństwach różańcowych. Tyle tytułem wstępu w okoliczności. A teraz dialog.
Córka:"Mamo, pokażesz mi swoje RÓŻAŃCE?" (wtf, se myślę... miałabym mieć kilka..?)
Matka (ostrożnie): "Nie pokażę, bo nie mam."
Córka (zdziwiona): "Jak to nie masz?"
Matka (dyplomatycznie): "Zgubił się."
Córka (stanowczo): "To trzeba Ci kupić!"
Matka (prosto z mostu): "Ja się nie modlę..."
Córka (jakby zjadła wszystkie rozumy): "No, nie modlisz się, bo nie masz SPRZĘTU..."

Samochodowy dialog szkolny.

Z cyklu "samochodowe dialogi szkolne" dziś o tym, jak bliskie i głębokie powiązania łączą Europę z Azją.
Matka: Zauważyłam, że dostałaś dwie piątki z informatyki?!?
Córka: Tak, za liczby rzymskie.
Matka: Z informatyki? Za liczby rzymskie?
Córka: Tak, pani kazała nam na komputerach zamieniać z rzymskich na te... azjatyckie.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Tytułem wstępu.

Wszystko ma jakiś początek. To miejsce też. Oto nadszedł dzień, w którym kobieta od dawna pracująca postanowiła zacząć robić coś, co lubi. Jeszcze nie wie, ta kobieta, na ile się tym będzie dzielić. Nie zdecydowała jeszcze czy zostanie blogerem roku 2017, najpopularniejszą kobietą pracującą Fejsbuczka czy też po prostu, ku uciesze znajomych, będzie tu sobie umieszczać te swoje wypocinki. Musi się zastanowić na tym poważnie. A to, jak wiadomo, ciężka praca.