Robię zakupy spożywcze. Zabrakło mi ziemniaków, więc się wybrałam.
Chodzę, zapełniam koszyk i zadaję sobie pytanie: czy mam w
domu zapas buraków, za którymi przepada Córka?
No nie wiem. Nie pamiętam. Zamiast załadować te przeklęte buraki do
koszyka, to ja intensywnie zastanawiam się, jak tu się dowiedzieć, czy one w
domu są.
I oczywiście wpadam na świetny pomysł.
Piszę do męża. Mogłabym zadzwonić, ale się obawiam, że panie
ze sklepu urządziłyby sobie ze mnie podśmiechujki.
Ja: Buraki som? (pisownia oryginalna i celowa ;) )
On: W jakim sensie? W domu?
Ja (postanowiłam nie gadać z nim o burakach, skoro nie
rozumie prostych pytań): A chleb? Kupić?
On: Kupić. A ty już z domu wyszłaś, że mi się pytasz?
Ja: Pisałam, że idę do sklepu.
On. No, ale poszłaś i nie sprawdziłaś przed wyjściem, czy to
czego potrzebujesz jest w domu?
Tu wstawił umierającego ze śmiechu pieska…
Ja: Hahaha, no nie sprawdziłam.
On: Kwiczę na maxa! Wpisz se to na bloga!!!
To wpisałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz