Jest takie miejsce w moim domu, o
którym marzy każda dorosła kobieta.
W zależności od szczęścia lub zasobności
portfela, miejsce to może mieć większy lub mniejszy metraż.
Te z większym metrażem,
profesjonalnym oświetleniem, wyłożone pluszem lub, co najmniej, najdroższą
wykładziną z sieci sklepów Komfort, traktowane są przez właścicielki niczym
sanktuaria. Te miejsca zapierają dech w piersiach.
Moje miejsce jest malutkie i
ciemne. Kompletnie nieatrakcyjne. Wymyślone właściwie „na kolanie” i nie do
końca przemyślane. Ale cierpliwie przyjmuje wszystko, z czym aktualnie sobie
nie radzę, a co nie powinno być ujawniane osobom trzecim. Czasem mam wrażenie,
że jest z gumy. Jest wyrozumiałe i w sytuacjach podbramkowych (np. nagła wizyta
matki osobistej/teściowej/koleżanki/księdza/pogotowia) wręcz słyszę jak woła:
„Ja! Ja! Wykorzystaj mnie! Dam sobie z tym radę!”
Przychodzi jednak taki moment,
kiedy widzę, że to koniec. Że miejsce nie dźwignie więcej niż Pudzian podczas
Spaceru Farmera. Że muszę dać mu odetchnąć czyli zabrać z podłogi i w końcu
wyprasować, poukładać oraz pochować ciuchy całej rodziny. Gdyż albowiem
niedługo będziemy, niczym przedstawiciele plemion afrykańskich, zapierniczać po
wsi w bananowych spódniczkach…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz