Zasiadłszy przed ekran laptopa i otworzywszy fejsbunia zdumiałam się,
ileż to osób, spośród moich znajomych, biegało dziś w najróżniejszych
biegach zdobywając medale, odnotowując życiowe rekordy itp. Szczególnie
koledzy (Maciej, Sebastian i Marcin) rzucili mi się w oczy. Im gratuluję
osiągnięć i dziękuję za motywację. Gdyż albowiem, po naczytaniu się,
postanowiłam pobiegać. Strzeliłam sobie moją własną MANIACKO SIÓDEMKE.
Lekko nie było. Zamiast życióweczki - zgonóweczka. W trakcie poluzował mi się but, ale to wyparłam w obawie, że jak się zatrzymam,
to nie dam rady dobiec do domu i będzie sobie moje gnijące ciało
spoczywało na wieki w ciemnym lesie (bo oczywiście zboczyłam ze ścieżki,
a co!), a pies sąsiadów zamiast raciczki dzika przyniesie z lasu
nadgnitą moją raciczkę w bucie firmy ASICS (z psem historia
prawdziwa!!!). Z Maniacką Dziesiątką (bieganą dziś w Poznaniu) mój bieg
miał wspólnego tyle, że po każdym rozpaczliwym podbiegu następował
maniacko szybki zbieg. Jeden z nich zakończył się przed prezentowaną na
zdjęciu tablicą - miałam chwilę zawahania, ale jak pomyślałam o powrocie
na podbiegu, to postanowiłam swój trening potraktować jako
doświadczenie, i przestałam się wzbraniać przed wstępem. O dziwo, ruchu w
lesie dużego nie było. Parę sztuk ludzkich spotkałam, w tym jednego
tylko biegacza, który miał dokładnie tak samo czerwoną twarz jak ja,
przez co pokochałam go miłością absolutną i, o mało co, nie zaprosiłam
go na nadchodzące śniadanie wielkanocne. Ostatecznie doświadczenie się
udało. Żyję. Japa mi się cieszy. I oby ten stan utrzymał się jak
najdłużej!
Teraz tylko jeszcze żeby LECH wygrał, co nie Panowie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz