Macie wśród swoich najfajniejszych i najbardziej ukochanych książek taką, przy której nie możecie się opanować i podśmiechujecie się pod nosem, niekontrolowanie parskacie śmiechem, czy nawet od czasu do czasu rykniecie sobie pełną gębą ze śmiechu? Macie?
To polećcie mi tu. Proszę ładnie.
Przy okazji puszczenia w ruch
machiny zwanej blogiem przypomniałam sobie, że ja też mam taką właśnie książkę.
Kiedyś na popularnym portalu
społecznościowym krążył taki łańcuszek, w którym wymieniało się 10 książek dla
nas najważniejszych.
Przyznaję – nie pamiętam
wszystkich pozycji, które tam wymieniłam. Ale pewna jestem, że tej książki tam
nie ma, choć myślę, że miała na mnie duży wpływ.
To niepozorna, i nie wiem czy szerzej znana mojemu pokoleniu,
dwuczęściowa pozycja o tytule „Dialogi na cztery nogi” i „Fachowcy” Stefana
Friedmana i Jonasza Kofty. Na mojej półce stoi egzemplarz wydany w 1978 roku,
czyli mój równolatek. Stoi to szumnie powiedziane. Jest podtrzymywany przez
inne książki, bo sam by, z pewnością, nie ustał. Widać po tej książce, jak bardzo
była eksploatowana…
Pamiętam, że jako dzieciak,
zaczytywałam się w „Fachowcach” porykując od czasu do czasu gromkim śmiechem.
Książka zresztą przechodziła z rąk do rąk w naszej rodzinie i solidarnie
porykiwaliśmy z niej wszyscy. Majster i docent, czyli tytułowi fachowcy, byli mi jak rodzina. Ich
dialogowe teksty weszły do użytku pomiędzy członkami naszej rodziny (każde
użycie takiego tekstu kończyło się oczywiście radosnym porykiwaniem).
Kiedy wcześniej na Facebooku, a
teraz w blogu, zaczęłam cytować nasze domowo-rodzinne dialogi, to naturalną siłą
rzeczy otworzyła mi się w pamięci jakaś klapka i przypomniałam sobie o tamtych
„Dialogach…”. Pomyślałam, że zdejmę tę książkę z półki i ją przeczytam jeszcze
raz. Trochę się boję po latach przerwy, jak to będzie? Czy majster z docentem
mają jeszcze swój urok? Czy ryknę choć raz podczas lektury? No boję się, boję,
bo wszystko dookoła się zmienia.