wtorek, 29 marca 2016

Wielkanocne reminiscencje

Jeszcze w zeszłym tygodniu ten mały człowiek brzydził się dziewczynami, a na nieśmiałe sugestie, że kiedyś mu to przejdzie, i że może nawet będzie miał z jakąś dziewczyną dzieci odrzucało go na poważną odległość. A tymczasem w samą Niedzielę Wielkanocną, zaraz po wyjściu z Kościoła, Syn rzekł rezolutnie:
- Jak kiedyś będę miał córkę, to dam jej na imię Nacudja.
- Jak? - zapytałam zaskoczona zarówno faktem nagłych planów prokreacyjnych, jak i niecodziennym dość imieniem wybranym dla mojej, bądź co bądź, przyszłej wnuczki.
- NACUDJA - wydrukował mi Syn.
- Nie ma takiego imienia, Synu.
- Jak to nie ma... Przecież śpiewali przed chwilą: "Nacudjo nasza!"
Ciekawe, co na to Jonasz i jego cud.

*****

Ten moment podczas Mszy św., kiedy to wszystkie dzieci wyrywają się, żeby wrzucić otrzymany przed chwilą pieniążek do koszyczka sympatycznego pana kościelnego.
Wszystkie, oprócz Syna. Ten siedzi i kontempluje, obracając monetę w dłoni.
Nagle przysuwa się i szeptem pyta:
- Mamo, dlaczego właściwie musimy wrzucić ten pieniądz do koszyka?
- Bo to ofiara jest - odszeptuję tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- OFIARA ROSÓŁ? - pyta Syn szczerze zainteresowany.
Niestety, histeryczny rechot odebrał mi możliwość wytłumaczenia dziecku, co to i dlaczego ta ofiara, oraz kwestii różnicy pomiędzy słowami "rosół" i "losu" w tymże skomplikowanym określeniu.

czwartek, 24 marca 2016

Objawienie.



Z okazji nadchodzącej Wielkanocy chciałabym się nie tyle Wam pożyczyć co pożalić.
Otóż mój Syn jest ortodoksem. Od jakiegoś czasu znajduje się pod dużym wpływem bogatej wyobraźni pani od religii. Wpływ pani jest nie tylko duży, ale i silny. Ja dostaję rykoszetem.
Syn bowiem postanowił, że zaprowadzi mnie do nieba. Nie da mi zboczyć z kursu. Ba, przypilnuje mnie tak, że jako druga w historii zostanę żywcem do nieba wzięta.
Rzeczą, której zaczął pilnować jest mianowicie przeklinanie, które owszem stosuję. Zdarza się najlepszym. Ten mały ortodoks od jakichś 2 tygodni nie daje mi spokoju.
Mam wrażenie, że wystarczy, że pomyślę o rzuceniu kur.ą, a ten już wrzeszczy do mnie: „Coś Ty powiedziała???”.
Pomyślałam, że ok. Jest okazja ograniczyć ten zbrodniczy proceder, pokazać synowi, że matka daje radę. Ok. Ale od zgubnych nałogów należy się odzwyczajać stopniowo! A on mi nawet „kurde” nie pozwala mówić. Od razu straszy ogniem piekielnym. Usiłowałam wytłumaczyć mu, że kurde, motyla noga, kurde-felek, ja pierniczę, to nie są wyrażenia za które Bóg skreśla z listy niebieskiej na wieki. A ten swoje.
Aż tu niespodziewanie z pomocą przyszedł mi pewien telewizyjny program z udziałem dzieci, w którym jeden z dziecięcych uczestników użył na wizji słowa „kurde”.
Podskoczyłam na kanapie i mówię do syna:
- Widzisz? Gdyby „kurde” było przekleństwem, to przecież nie pozwoliliby temu chłopcu tak powiedzieć!!!
Syn na to swoje – że diabeł, piekło i ogień piekielny.
- Synu, ale kto ci powiedział, że „kurde” to przekleństwo? – pytam zrozpaczona i pewna, że powiedziała to pani od religii, a wtedy ja przegryzę jej tętnice za swoje cierpienia.
- Bóg mi powiedział – rzekł spokojnie Syn.

I gadaj tu z takim.

poniedziałek, 21 marca 2016

Wiosenne porządki.


Bohaterowie: ja, Córka w duecie z Ojcem własnym, Chuck – rybka.

Córka w duecie z Ojcem własnym – otrzymali zadanie „posprzątania” w akwarium Chuck’a (czyli w kuli). W tym celu postanowili przełożyć Chuck’a do innego naczynia. Wyjęcie z kuli nastąpiło bezproblemowo. Natomiast powrót do kuli okazał się dla Chuck’a traumatycznym przeżyciem, gdyż Ojcu udało się go wylać zamiast do kuli, to do umywalki. Córka wtedy wykazała się refleksem i błyskawicznie przełożyła rybę do świeżo wyglansowanego pojemnika z wodą.

Chuck – niebieski bojownik, nazwany imieniem dzielnego i najbardziej sprawnego mężczyzny na świecie Chuck’a Norris’a. Walczy. Dzień po dniu. Dziś podczas sprzątania w jego akwenie o mało co nie zesrał się ze strachu (przynajmniej tak to sobie wyobrażam) trafiając zamiast do wody do umywalki. Biorąc jednak przykład ze swojego imiennika, kiedy już szczęśliwie znalazł się w wodzie, otrzepał płetwy i popłynął.

Ja – w zasadzie wszystkiemu winna, bo to ja zleciłam sprzątanie w kuli (zamiast zatrudnić się na kolejnej 1/648 etatu jako sprzątaczka Chuck’a). Wchodząc do łazienki, w której się odbywało o mało zawału nie dostałam widząc, jak rybka lotem pikującym spada do umywalki. Ciśnienie mi skoczyło alarmująco. Musiałam sobie jakoś ulżyć, rozładować się, zatem wybrałam cel (Córkę) i tonem zaczepnym zapytałam:

- A nakarmiłaś go dzisiaj?
- Najadł się strachu – rzekła Mistrzyni Ciętej Riposty.

sobota, 19 marca 2016

Otwarcie sezonu.

Zasiadłszy przed ekran laptopa i otworzywszy fejsbunia zdumiałam się, ileż to osób, spośród moich znajomych, biegało dziś w najróżniejszych biegach zdobywając medale, odnotowując życiowe rekordy itp. Szczególnie koledzy (Maciej, Sebastian i Marcin) rzucili mi się w oczy. Im gratuluję osiągnięć i dziękuję za motywację. Gdyż albowiem, po naczytaniu się, postanowiłam pobiegać. Strzeliłam sobie moją własną MANIACKO SIÓDEMKE. Lekko nie było. Zamiast życióweczki - zgonóweczka. W trakcie poluzował mi się but, ale to wyparłam w obawie, że jak się zatrzymam, to nie dam rady dobiec do domu i będzie sobie moje gnijące ciało spoczywało na wieki w ciemnym lesie (bo oczywiście zboczyłam ze ścieżki, a co!), a pies sąsiadów zamiast raciczki dzika przyniesie z lasu nadgnitą moją raciczkę w bucie firmy ASICS (z psem historia prawdziwa!!!). Z Maniacką Dziesiątką (bieganą dziś w Poznaniu) mój bieg miał wspólnego tyle, że po każdym rozpaczliwym podbiegu następował maniacko szybki zbieg. Jeden z nich zakończył się przed prezentowaną na zdjęciu tablicą - miałam chwilę zawahania, ale jak pomyślałam o powrocie na podbiegu, to postanowiłam swój trening potraktować jako doświadczenie, i przestałam się wzbraniać przed wstępem. O dziwo, ruchu w lesie dużego nie było. Parę sztuk ludzkich spotkałam, w tym jednego tylko biegacza, który miał dokładnie tak samo czerwoną twarz jak ja, przez co pokochałam go miłością absolutną i, o mało co, nie zaprosiłam go na nadchodzące śniadanie wielkanocne. Ostatecznie doświadczenie się udało. Żyję. Japa mi się cieszy. I oby ten stan utrzymał się jak najdłużej!
Teraz tylko jeszcze żeby LECH wygrał, co nie Panowie?

 

wtorek, 15 marca 2016

O czym marzy dziewczyna...



Jest takie miejsce w moim domu, o którym marzy każda dorosła kobieta. 
W zależności od szczęścia lub zasobności portfela, miejsce to może mieć większy lub mniejszy metraż.
Te z większym metrażem, profesjonalnym oświetleniem, wyłożone pluszem lub, co najmniej, najdroższą wykładziną z sieci sklepów Komfort, traktowane są przez właścicielki niczym sanktuaria. Te miejsca zapierają dech w piersiach.
Moje miejsce jest malutkie i ciemne. Kompletnie nieatrakcyjne. Wymyślone właściwie „na kolanie” i nie do końca przemyślane. Ale cierpliwie przyjmuje wszystko, z czym aktualnie sobie nie radzę, a co nie powinno być ujawniane osobom trzecim. Czasem mam wrażenie, że jest z gumy. Jest wyrozumiałe i w sytuacjach podbramkowych (np. nagła wizyta matki osobistej/teściowej/koleżanki/księdza/pogotowia) wręcz słyszę jak woła: „Ja! Ja! Wykorzystaj mnie! Dam sobie z tym radę!”
Przychodzi jednak taki moment, kiedy widzę, że to koniec. Że miejsce nie dźwignie więcej niż Pudzian podczas Spaceru Farmera. Że muszę dać mu odetchnąć czyli zabrać z podłogi i w końcu wyprasować, poukładać oraz pochować ciuchy całej rodziny. Gdyż albowiem niedługo będziemy, niczym przedstawiciele plemion afrykańskich, zapierniczać po wsi w bananowych spódniczkach…
To miejsce to garderoba. I ten moment właśnie nadszedł...