wtorek, 5 stycznia 2016

Wtorek.



Niby taki zwykły wtorek. Wtoreczek. A tu proszę. Ni stąd, ni zowąd dziać się zaczęło.
Oczekiwałam sobie spokojnie na panów od okien. Ubrana standardowo dla kobiety pracującej głównie w domu czyli w bluzę sportową, czarne kalesony i urocze skarpetki w paski.
Do wizyty panów było jeszcze daleko, a ja planowałam odziać się dodatkowo w spodnie, aby kalesonkami po oczach panom nie jeździć.
I co? I nagle dzwoni telefon. Rozpoczynam rozmowę. Klient. Rozmawiam. W tym momencie ktoś puka. Rozmawiam i ruszam do drzwi, bo może panowie się pospieszyli i już oto są pod drzwiami. Rozmawiam i waham się czy otwierać uświadomiwszy sobie, że przecież kalesony! No ale słyszę zapalany silnik samochodu i myślę sobie (rozmawiając cały czas), że na panów czekałam miesiąc, więc kalkuluję i jednak lecę im otworzyć! Nie mogę pozwolić im odjechać!!! Zatem rozmawiam i niczym raca noworoczna wyskakuję z domu! W kalesonach. A tam… listonosz… Aż oczy przymknął, ale dał radę. Kawał chłopa, silny organizm, co mu tam takie kalesonki… Rozmawiając nadal przez telefon, usiłowałam jednocześnie naciągnąć bluzę minimum do kolan, żeby temu biednemu facetowi oszczędzić wrażeń.
Po zakończeniu tej akcji i rozmowy postanowiłam na wszelki wypadek założyć spodnie już „na zaś”.
Zdołałam lekko ochłonąć i przyjechali oczekiwani panowie od okien. W liczbie sztuk 1 (słownie: jeden). Na szczęście dla mnie, tym razem, firma wysłała najbardziej rozgarniętą sztukę. Do tego sympatyczną i znaną mi z wcześniejszych wizyt. Zadowolona z takiego obrotu sprawy, oraz z tego, że mam na sobie spodnie, zaprosiłam pana aby wszedł i zaznajomił się z zakresem roboty, która była do wykonania. Jakiś miesiąc temu jego koledzy byli, obejrzeli, powiedzieli, że absolutnie niczego, co będzie potrzebne nie mają przy sobie i że wrócą z materiałami za 3 tygodnie. Nie wrócili – wczoraj ich zwolnili. Na ich miejsce wrócił pan i po kilku rzutach oka na usterki odwrócił się w moją stronę i spojrzał z takim żalem, takim współczuciem, że już wiedziałam – mamy problem.
Mieliśmy. Nazywał się przelotka. A właściwie brak przelotki. Pan zabrał wszystkie niezbędne materiały, oprócz przelotki, o której jego (byli już) koledzy nie wspomnieli ani słowem…
Po wysłuchaniu mojego komentarza do sytuacji, który nie nadaje się do publikacji, pan zmarszczył czoło i obiecał, że coś wymyśli. Jak obiecał, tak uczynił. Ponaprawiał, co miał naprawić, a przelotkę zostawił starą i przyrzekł wymienić ją następnym razem.
A na koniec zapytał sympatycznym tonem: „Nasmarować pani?” i ujrzawszy, jak wielkie zdumienie maluje się na mojej twarzy, dokończył szybko „Zamek w drzwiach. Żeby się lepiej zamykały.”
A potem, po wyjeździe pana, to już normalny, zwykły wtorek się zaczął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz