Ostatnie dwa tygodnie obfitowały w ekstremalne przeżycia.
Dla nieśledzących z uwagą przypomnę, że chorowała Córka (od jelitówki do anginy, 2 antybiotyki, 2 tygodnie w domu), chorował Syn (tylko jelitówka, za to z efektownie rzuconym pawiem prosto w oko matki, czyli moje), zaczął się ruch w interesie służbowym (powodujący zyliard telefonów i spotkań wśród pól, lasów i łąk), remontowała się łazienka, popsuł odkurzacz (który, w obliczu posiadania psa puszczającego sierść kilogramami, jest tak podstawowym sprzętem domowym, jak, na ten przykład, szczoteczka do zębów) i spłuczka w wyremontowanej łazience...
Nie mogło być zatem inaczej - mój wątły organizm najpierw zasunął mi doła głębkiego niczym Rów Mariański, a w końcu, kiedy walczyłam o zachowanie resztek sił, powiedział: "dość tego, do kurwy nędzy!" I dostał grypy.
Dziś rano, kiedy wstałam z łóżka, stopy bolały mnie, jakbym co najmniej przebiegła ze trzy maratony raz za razem, po rząd. Do tego okazało się, że mruganie powiekami to czynność, przy której można się spocić... Nie pozostało mi nic innego, jak zorganizować sypialniane biuro dowodzenia, zmusić Męża do przejęcia obowiązków, i pozostać w łóżku.
Stąd właśnie wysyłam Wam pozdrowienia, całuski i dwie rybie łuski!
PS. Ku pokrzepieniu serc odebrałam dziś radę od mojej osobistej Matki, która rzekła, że mam wygrzać organizm, nie wstawać i odpoczywać, bo W WIEKU 40 LAT GRYPA TO JUŻ NIE TAKI PIKUŚ!!! Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz