Zauważyłam, wśród zaangażowanych mam, tendencję do podsumowywania wyjazdów dziecięcych. Ja również jestem zaangażowana, więc dokonam własnego.
Otóż Córuś moja powróciła z dwutygodniowego obozu harcerskiego w Szklarskiej Porębie. Uśmiechnięta, zadowolona, rozgadana. Ubrana co prawda tak, że w pierwszym odruchu miałam ochotę uciec do domu i zaryglować drzwi przed tym, co sobą reprezentowała, no ale o gustach się nie dyskutuje. Najważniejsze, że w dupę ciepło.
Wróciła, szybko ją załadowano do wanny i podczas, kiedy ona wyrzucała z siebie wrażenia obozowe, ja, tak po prostu, z głupia frant i całkowicie nieprzygotowana, otworzyłam walizkę.
Prawie mnie to zabiło!!! O matulu przenajświętsza!!! Święty turecki!!! Co tam się działo! Dominowały dwie rzeczy - odorek i wilgoć. Buty, po wyjęciu z worka (plus dla Córki za bystre przewożenie ich w worku) i przechyleniu, oddały jeszcze sporo wody z Kamieńczyka. Drugie zupełnie zmieniły kolor, co sprawiło, że w pierwszej chwili pomyślałam, że to nie nasze...
Do tego brudne i wilgotne rzeczy, wymieszane były z nieużywanymi, bo całkowicie nieprzydatnymi, rzeczami letnimi (na przyszłość nie będę tak naiwna i zamiast 3 par krótkich spodenek, stroju kąpielowego i 7 tshirtów zapakuję jej po prostu kalosze!). Do worka z brudną bielizną to normalnie bałam się rękę włożyć...
Śpiworu do teraz nie rozwinęłam... Muszę dojść do siebie i znaleźć odpowiednie miejsce, w którym po rozłożeniu tej bomby biologicznej nikt nie ucierpi...